Lucinda Riley to autorka, o której słyszałam już wcześniej. Z jej książek miałam okazję przeczytać tylko jedną, a dokładniej „Sekret Heleny”, która okazała się naprawdę przyjemną lekturą. I z tego właśnie powodu sięgnęłam po szóstą część serii Siedem Sióstr, mimo że nie czytałam poprzednich tomów. Co z tego wynikło?
POPULARNOŚĆ TO NIE WSZYSTKO
Elektra to modelka, która nie może narzekać na brak popularności. Jednak ta sama sława, dzięki której zarabia na życie, wpędza ją również w uzależnienie od narkotyków i alkoholu. Sytuację dodatkowo pogarsza śmierć adopcyjnego ojca. Pewnego dnia dziewczyna otrzymuje list rzekomo napisany przez jej babkę. Postanawia dowiedzieć się, skąd tak naprawdę pochodzi i dlaczego właściwie trafiła do adopcji. Idąc szlakiem swoich przodków trafia aż do Kenii.
Seria „Sześć Sióstr” to swego rodzaju saga rodzinna. Każdy tom opowiada historię jednej z sześciu sióstr. Choć każda z nich pochodzi z innego miejsca na ziemi, wszystkie zostały adoptowane przez jedną rodzinę i wychowywały się w Szwajcarii. I chociaż historie sióstr łączą się ze sobą, każdy z tomów to oddzielna opowieść, która nie wymaga tak naprawdę znajomości poprzednich. A przynajmniej ja tak uważam. Owszem, miło zaczynać sagę od początku, ale z drugiej strony – nie pogubiłam się w fabule nie mając „zaplecza” w postaci poprzednich tomów.
Pierwsze, co tak naprawdę zaskoczyło mnie w tej książce, to jej grubość. Sama nie wiem, dlaczego nie sprawdziłam, ile dokładnie stron liczy sobie ta powieść i że jest to niemal 700. Opowieść zaczyna się lekko, tak lekko, jak żyje Elektra unikając wszelkich trosk i problemów, czy też zapijając je po prostu alkoholem. Nie wiem dlaczego, ale nie zapałałam miłością do głównej bohaterki. Bo i tutaj spotkało mnie kolejne zaskoczenie – nie wiem, dlaczego, ale byłam święcie przekonana, że Elektra okaże się nieco mądrzejsza. Albo nie wiem, nieco bardziej dojrzała? Mniej dziecinna i irytująca? Tak naprawdę, to opowieść wciągnęła mnie dopiero po połowie. I to dopiero historia z przeszłości zainteresowała mnie na tyle, by nie odkładać książki po rozdziale czytania, ale chcieć zagłębić się w lekturze. By dowiedzieć się więcej na temat życia w Kenii, na temat kolonializmu w praktyce, podziałach czy rasizmie. Sam pomysł na fabułę nie jest zły, chociaż osadzenie części akcji w przeszłości to nic nowego ani świeżego w literaturze. Na pochwałę mogą tutaj zasłużyć głównie bohaterowie. Większość z nich to postacie złożone, wielowarstwowe, które żyją na kartach książki. Jak się okazało, nawet Elektrę można z czasem polubić. Trzeba tylko dać jej szansę i poznać ją bliżej. Oprócz tego zarówno Kenia, jak i Ameryka, zostały bardzo dobrze opisane, na tyle, że nietrudno wyobrazić sobie otaczające nas w książce krajobrazy.
„Siostry słońca” nie uważam za wspaniałą lekturę, przy której mogłabym płakać ze wzruszenia. Mogę ją określić za to jako przyjemną opowieść, która chwilami ciągnęła się za bardzo, chwilami okazywała zbyt nierzeczywista czy też po prostu słodko-pierdząca. Cieszę się również, że znalazły się w niej motywy związane z wciąż aktualnymi problemami, takimi jak rasizm czy uzależnienie. Myślę, że miłośniczkom książek Riley i ta przypadnie do gustu.
DANE TECHNICZNE
Tytuł oryginału: The Sun Sister
Tłumaczenie: Anna Esden-Tempska
Wydawnictwo: Albatros
Liczba stron: 574
Cena z okładki: 44,90 zł
Moja ocena: 6,5/10
od dawna mam tę serię, ale cały czas brakuje mi czasu.
No tak, książki są nieco „grubsze” i ich czytanie wymaga jednak czasu…
Chciałabym przeczytać kiedyś całą serię, ale póki co niedostępna w bibliotece 🙁
Oj, przykro mi 🙁 Może warto spróbować w innej filii?
Raczej się nie skuszę 🙂
Rozumiem 😉